czwartek, 9 maja 2013

Trupa Trupa "++", Wydawnictwo niezależne, 2013 - czyli dlaczego nienawidzę gadać z muzykami

Grzegorz Kwiatkowski – gitara, wokal
Wojciech Juchniewicz – bas, gitara, wokal
Rafał Wojczal – organy, gitara, wokal
Tomek Pawluczuk – perkusja
+
Adam Witkowski – mikrofony, przestrzeń, miks
+
Mikołaj Trzaska – saksofon, klarnet (Dei, Influence)
Tomasz Ziętek – trąbka (I hate, Over)

Rok wydania: 2013


Oto, dlaczego nienawidzę gadać z muzykami.
Dostałem maila od Grzegorza Kwiatkowskiego, z prośbą o zamieszczenie informacji o premierze nowej płyty jego zespołu Trupa Trupa. W mailu znalazł się link do empetrójek - ściągnąłem. Zanim jednak włączyłem, zainteresowałem się kto zacz, bo zespołu nie znałem. Długo nie trzeba było szukać, by natrafić na ich poprzednie dokonania udostępnione na bandcampie. Posłuchałem pierwszego longplaya i zwariowałem. Dawno nie słyszałem tak dobrego i nowoczesnego britpopu. Czasem postpunkowe ("Good days are gone", "Marmalade sky"), czasem albarnowskie ("Did you", "Nearness of you", "Don't go away") melodie, niby garażowe, szorstkie, zbuntowane, ale też niezwykle lekkie, pomysłowe, chwytliwe, wciągające i na długo zapadające w pamięć. Kilka z nich jest na prawdę bardzo oryginalnych - moją faworytą jest "Porn Actress". Ogólnie pierwszy album to 28 minut samych petard. Żadnych uwag. To rzadkie w polskiej muzyce - pewnie się Cieślak nieźle wkurwił - se pomyślałem.
Wchodzę w drugą płytę i słyszę psychodelię. Cieszę się, bo lubię - cieszę się tym bardziej, bo płytę otwierają doskonałe cztery kompozycje, które choć sążnie umaczane w końcówce lat sześćdziesiątych, kontynuują zacną tradycję z pierwszego albumu - unikania schematów, szukania wielobarwności. Im bliżej końca płyty, tym bardziej odczuwam jednak lekkie znużenie. Piszę więc do Kwiatkowskiego:
"Strasznie mi się podoba Wasze pierwsze LP. Z drugim jest chyba trochę (podkreślam "trochę") gorzej, ale dopiero raz przesłuchałem. Wydaje mi się, że za bardzo poszliście w postwczesnofloydowską psychodelię. Jest kilka świetnych utworów, ale pojawiły się chwile wrażenia przesytu i archaiczności... Chyba zabrakło cudownej lekkości, która urzekła mnie na "Jedynce"." Czyż nie jest to kwintesencja delikatnej krytyki? W odpowiedzi dostaję między innymi następujące słowa: "ja nie lubię Floydów, lubię Beatelsów i wszędzie ich tam słyszę - tylko że z różnych okresów, ale Floydów i psychodelii w ogóle nie lubię".
Jak to nie lubi Floydów, skoro ja słyszę wszędzie Floydów? Gdzie tam Beatlesi? Słucham więc płyty kolejny raz i kolejny i kolejny... Dobrze mi z tym kolejnym słuchaniem, "I hate" znam już na pamięć, "Over" nucę na okrągło, lecz ciągle "Felicy", "Miracle", "Here and then", "Dei" brzmią mi jak niemal żywcem wyciągnięte z pierwszych dwóch LPków Floydów, a "Influence" niczym z solowego Barretta.
Średnio mi to przeszkadza - przecież już napisałem, że tej stylizacji, której - jak autor twierdzi - wcale nie ma, tylko mi się wydaje, jest tylko trochę za dużo, że album jest świetny.
Jest jednak jakaś prawda, której powinniśmy się trzymać? Czy nie ma?

Marcin Kiciński


niedziela, 5 maja 2013

Wacław Zimpel Quartet "Stone Fog", 2013, ForTune Records vs koncert we wrocławskim Colloseum 23.04.2013


Wacław Zimpel – klarnet
Krzysztof Dys – fortepian
Sydney Christian Ramond – kontrabas
Klaus Kugel – perkusja

Wytwórnia: ForTune Records
Rok wydania: 2013






Drugi raz podchodzę do recenzji tej płyty. Wcześniej napisałem o tym, jak to Zimpel najwyraźniej dojrzał i jak pięknie podsumowuje swoje dotychczasowe doświadczenia. Wspomniałem, że świetnie dobrał skład pod kątem realizowania założeń europejskiej muzyki, niekoniecznie improwizowanej, i o tym, jak w tym doskonale dobranym towarzystwie z łatwością pokazuje nam oblicze osoby, która jednak pokaźną część swojego życia spędziła na akademii, a w jej krwi płyną ciągle tysiące nut etiud i zaliczonych koncertów klarnetowych. Cieszyło mnie to pisanie, bo czułem swą tezę. Po koncercie we wrocławskim Colloseum całą spłodzoną treść skasowałem i musiałem zacząć na nowo.

Koncert zadziwił jeszcze pod nieobecność muzyków, gdy na scenie wśród rozstawionych instrumentów dało się zobaczyć piano Fender Rhodes zamiast klasycznego fortepianu czy pianina. W żaden sposób nie wyobrażałem sobie, jak kwartet zamierza oddać ducha znanej mi już wtedy płyty z użyciem tego instrumentu i  zacząłem się lekko niepokoić. Mój niepokój wzrósł tym mocniej, gdy na scenie pojawili się już muzycy i zamiast klejenia onirycznych wstępów, uderzyli z animuszem iście freejazzowym. Wzrósł jednak tylko na chwilę i tylko po to, by zamienić się w równie intensywny, absolutny zachwyt.

Mój główny zarzut do Zimpla dotyczył braku umiejętności oszacowania własnych możliwości w kontekście określonej stylistyki. Chodziło głównie o spiritual, który choć zaraźliwy i kuszący, moim zdaniem nie jest pisany współczesnym. W moim odczuciu jest to etap zamknięty w określonych ramach czasowych z jasnym i niepowtarzalnym duchem epoki jako w pełni determinującym kontekstem. Zimpel improwizować jednak umie świetnie i udowodnił to niejednokrotnie, nigdy jednak dotąd nie czułem się do tej improwizacji w pełni przekonany. Zawsze miała ona bowiem znamiona osobistego eksperymentu, jakichś poszukiwań, przełamywania granic. Owszem, pewnie dla wielu zarówno muzyków, jak i słuchaczy o to właśnie chodzi - mnie to jednak zazwyczaj nudzi. Uwodzić mnie potrafi za to ten muzyk, który nie szuka już poza sobą, nie eksploruje terenów dla siebie grząskich i niepewnych, lecz twardo stąpając po ubitej glebie własnego doświadczenia, potrafi tworzyć genialne i niepowtarzalne wariacje, będące interakcją z pozostałymi - sobie podobnymi kolegami po fachu. Takim muzykiem staje się na naszych oczach Wacław Zimpel.

A płyta jest swego rodzaju podsumowaniem jego dotychczasowej pracy. Na szczęście nie ma na niej już pseudocoltrane'owskiego transu czy nakręcania - tak zgubnych w tym kontekście - nieokiełznanych ekspresji, których sztampowy przebieg stanowi zazwyczaj dla muzyka pokroju Zimpla raczej ograniczenie niż uwolnienie, jest za to wszystko to, za co Zimpla lubię, czyli zderzanie dwóch tkwiących w nim wrażliwości: akademickiej i folkowej. Na płycie słychać też echa żydowskich melodii, ale tym razem stanowią one już tylko piękne niuanse i ozdobniki - nie dominują, nie determinują - zaznaczają jednak w sposób adekwatny kulturową tożsamość autora, która przestaje być znakiem zapytania, a staje się deklaracją. Płyta jest wyciszona, w wielu miejscach wręcz oniryczna, kilkukrotnie się jednak dość zgrabnie rozkręca i zaskakuje bardzo wyważonym uderzeniem. Jest przykładem pracy przemyślanej i zaplanowanej.

Zupełnie odwrotnie przebiegał koncert, w czasie którego doświadczaliśmy spontanicznej, radosnej, bardzo dynamicznej ekspresji - w znacznej mierze dyktowanej dość wybuchowym tego dnia charakterem gry Klausa Kugela. Miałem wrażenie, że występ był na tyle wolny od jakichkolwiek założeń, że już sama zmiana brzmienia instrumentu klawiszowego wpłynęła znacząco na wewnątrzzespołową interakcję. Wynikiem tego była muzyka, która ewidentnie odpłynęła gdzieś na drugą stronę Atlantyku, a momentami cechowała się nawet lekko psychodelicznym smaczkiem.
Wspaniale było patrzeć na Zimpla na żywo. Był to bodaj jego trzeci występ, który miałem okazję oglądać na przełomie ostatnich sześciu już chyba lat. Nigdy do tej pory nie widziałem go tak pewnego siebie, spokojnego i skoncentrowanego. Pewnie dlatego też ten występ, podobnie jak płytę, cechowała niesamowita wielobarwność.

W obu przypadkach sprzyjała temu na pewno idealnie dobrana kompania. Krzysztof Dys wydaje się być w tym projekcie kimś więcej niż tylko sidemanem. Równie dobrze wykształcony i sprawny, podobnie stojący gdzieś okrakiem między akademią a wolną muzyką. Świetna kooperacja między oboma panami wyraźnie się zaznacza na płycie. W utworach: pierwszym i siódmym (moim zdaniem najlepszych na albumie) to właśnie Dys wytwarza genialną atmosferę, w którą wpisują się pozostali. Co do Kugela i Ramonda - należy podkreślić ich instrumentalny uniwersalizm, który cechuje muzyków najwyższej klasy. Kugel jest z tego znany od lat, uzupełniając składy projektów o kompletnie różnej, muzycznej charakterystyce. Ramonda dotąd nie znałem. Ale łatwość poruszania się między stylistykami: tą narzuconą na płycie i tą współtworzoną na koncercie wskazuje, że jest gościem z tej samej, co Kugel, ligi.

Dlaczego musiałem wywalić napisaną wcześniej recenzję? Pierwotnie wydawało mi się, że wraz z pierwszymi odsłuchami "Stone Fog" dostrzegłem ten wyjątkowy moment, kiedy Wacław Zimpel stał się muzykiem dojrzałym, który nareszcie może pokazać nam pełnię swoich walorów. Po koncercie okazało się, że on już nim jest raczej od jakiegoś czasu, a ja ten moment po prostu przegapiłem.

Marcin Kiciński


Aaron Novik "Hanks Piperaceous vs. Millicent Ruckdeschel", 2013